top of page

LAMENTACJE - recenzje:

///

Wyobraź sobie scenę. Małą, ciemną, sztucznie zadymioną scenę. Na niej krzesło, niecały metr od pierwszegorzędu widowni. Na krześle Mirosław Zbrojewicz, aktor Teatru Studio – siedzi tam już, kiedy widzowie zajmująmiejsca. Pamiętasz, jak wygląda? Teraz ma na sobie purpurową, jedwabną podomkę i czarne błyszczącespodnie. Bose stopy..Po chwili widownia wycisza się i mężczyzna zaczyna mówić. „Czasem zakładam, chustkę i wychodzę zdomu...”. Dopiero po paru zdaniach orientujemy się, że to monolog Marylin Monroe. Aktor nie szarżuje gestem,nie zmienia głosu, jego ruchy są nieznaczne. A jednak bardzo szybko zdajemy sobie sprawę, że nie udaje. Niemamy wątpliwości, że to naprawdę jest Marylin.Jej słowa: naiwno-mądre, słodko-gorzkie.Gdzieś z boku słychać stuknięcie i rezonujące drganie plastikowego oparcia. Z prawej strony na scenę wchodzikobieta w stroju operowej diwy, pogrubiona szeroką suknią, w siwej peruce. Chwilę stoi, potem zaczynachodzić, rozgarniając coś przed sobą rękami. Ruchy zamaszyste, rozpaczliwe, bezradne. Rozganiają dym?Pustkę? Ciszę? Śpiewaczka pada na kolana, podnosi się, znowu upada. szoruje podłogę brzegiem spódnicy: musibyć czysto – ale to wszystko na nic.A potem zaczyna arię. Czystym wysokim głosem opowiada o męczeństwie i śmierci świętego Sebastiana – połacinie.Gdy kończy, światło pada na stół z tyłu sceny, a zza bocznej kulisy wychodzi dziewczyna. Jej prawa nogauwięziona jest w ortezie, na stopach niewygodne buty na wysokich koturnach. Na ramionach czarny frak, podnim błyszczące srebrne body, mocno wycięte. Utykając, dziewczyna przemierza scenę z lewej do prawej i zpowrotem, cztery razy, zanim dojdzie do stołu. Siada na nim, kładzie się, dwa razy robi szpagat – wszystko zwidocznym wysiłkiem. Najtrudniej jednak jest stanąć – noga usztywniona, wygina się but, stół lekko sięchwieje. W końcu jednak aktorka łapie równowagę.I wtedy rozbrzmiewa muzyka – rytmiczne, dość ordynarne disco. Dziewczyna zaczyna taniec – podrygujesprawnym udem, kołysze biodrami, ręce zakreślają kółka. Kilka minut, Koniec. Z trudem schodzi ze stołu.Raz jeszcze odzywa się Marylin. Skarży się, że grając w filmie Mężczyźni wolą blondynki, nie dostała własnejgarderoby, choć przecież jest – blondynką.I to już całe Lamentacje. Koncepcja, choreografia (czy reżyseria?) to dzieło Rafała Dziemidoka.Pierwszy raz widziałam tego artystę na festiwalu tańca współczesnego w Kaliszu, jedenaście lat temu, gdy ja icórki odbyłyśmy szalony weekendowy wyjazd, by w dzień uczestniczyć w warsztatach, a wieczorami do późnaoglądać spektakle...Dziemidok wtedy tańczył, choć nie wyglądał jak typowy tancerz – barczysty, masywny. Ale miał w sobieświeżość i rodzaj dobrej energii.Byłam ciekawa, co pokaże teraz.W materiałach mogłam przeczytać parę słów o spektaklu, do czego nawiązuje, skąd czerpie inspiracje. Celowojednak ograniczyłam się do pobieżnego spojrzenia na tekst. Chciałam sprawdzić, co zrobi ze mną toprzedstawienie, zanim ja sama zrobię coś ze sobą „w imieniu” spektaklu. Nie mogłam całkiem zapomnieć oLamentacjach Marthy Graham, ale to tylko wzmogło niepewność – gdzie TU jest taniec? Bo chyba występ nastole był w nim w najmniejszym stopniu.A jednak spektakl był niezwykle poruszający.Moim zdaniem, mówił o bólu. O bólu duszy opowiadanym przez ciało.Już samo prawie nieruchome ciało Zbrojewicza postawione w roli Marylin było tańcem, bo powodowałowrażenie ruchu wewnątrz znaczeń, dekonstruowało się na oczach widzów.Ból stopniowo wydostawał się na zewnątrz trzech ciał, jakby wyłamując się, przedzierając przez warstwy słów,kostiumów, kolorów, blasku. Przez to, że wszystko było trochę „nie na miejscu”, „za bardzo”, „za mocno”.Rytm piosenki disco powodował, że poczułam rytm, przenoszony przez plastik połączonych ze sobą krzeseł nawidowni – znasz to, gdy ludzie zaczynają odruchowo podrygiwać, zresztą, cóż, również moja stopa wzięłaudział w tym tańcu, wewnątrz buta. Tylko wewnątrz? Tak, bo pewnie trochę głupio dać się uwieść takiejpiosence. W teatrze, na festiwalu Ciało/umysł.Tańcząca na stole wyjęła na wierzch ten wstyd, to miauczenie duszy, nasze miauczenie, nasz wstyd. I nasz ból,ten, co rodzi się na granicy, gdy postrzegamy, że odkryliśmy się i jesteśmy nadzy.To, co działo się na scenie, nie było metaforą – ta bowiem trafia w głowę.Było metonimią, która uderza prosto w serce.

 

Wtorek, 2 października 2012  Blog teatralny Anny M.

 

 

 

 

bottom of page